Akejskie Wiki
Advertisement

"Gryfy na niebie"[]

Rozdział I: Nekreńska Krucjata[]

Zbroja pięknie błyszczała w świetle świec, zapalonych dookoła. Starożytne krasnoludzkie runy wyraźnie połyskiwały, reprezentując swą nieskazitelność i precyzję wykonania. Idealnie czysta i bez żadnego zadrapania. Porządna krasnoludzka robota. U boku wisiał zakrzywiony miecz. Podarunek od elfich władców. Miecz wykuty w najlepszej kuźni Kreimilu. Lekki, cienki, a zarazem śmiercionośny. Król Talanech stał dumnie przy wielkim, drewnianym stole, na którym trwała wyimaginowana przez niego wojna. Po drugiej stronie stała Królowa Lola- przesuwając malutkie pionki na planszy, mówiła szybko do dowódców zgromadzonych wokół niej. Potok słów, którym ich zalewała, nie dziwił nikogo. Mieli mało czasu. Wszyscy zdawali sobie sprawę, że niedługo nastąpi to co się dzieje na drewnianej planszy. Albo pragnęli, żeby właśnie tak się stało. Powietrze zgęstniało od unoszącej się woni strachu. Natomiast królowa nadal nieprzerwanie mówiła każdemu co będzie musiał zrobić. Nie było to łatwe zadanie. Kapitanowie i oficerowie zmęczeni ciągłymi instrukcjami na temat strategii, mieli już wyryte w pamięci co dokładnie do nich należy. Nikt nie może zawieść, Ci ludzie mieli tylko jedną szansę. Chyba sam Akej im ją podarował.
- W tym momencie oddział Mayasha ruszy zza góry na plugawych orków. Macie tylko jedną szansę kapitanie. Proszę jej nie zmarnować – spojrzała na niego poważnie, jakby wzrokiem mogła złożyć na nim cały ciężar swej nadziei.
- Tak jest, Królowo – odparł uroczyście – Chłopcy wiedzą co robić.
- Wierzę w to, Mayashu. Naprawdę w to wierzę… - spojrzała na chwilę na plansze z pionkami w zamyśleniu, lecz od razu się ocknęła – Dobrze żołnierze, znacie swoje rozkazy. Ruszajcie i niechaj Karnif was broni.
Wszyscy ukłoniwszy się wyszli z namiotu. Królowa ciężko opadła na krzesło nieopodal. Wyglądało to jakby załamała się pod ciężarem swoich obowiązków. Władczyni była twardą osobą, każdy postrzegał ją jako wspaniałą wojowniczkę i dostojną monarchini. Chociaż jej praca jako polityk była krótka, każdy obywatel tej krainy zdołał ją zauważyć. To w końcu za jej pomocą do Zjednoczonej Krainy został przyłączony Hodor i Madic. Nie była to łatwa sprawa, tym bardziej, jeśli weźmie się pod uwagę fakt, że Hodorczycy uważali się za najlepszą rasę ludzką. Wierzyli, że zniżanie się do poziomu Zjednoczonej Krainy nie przyniesie im korzyści. Jednak Iola przekonała Żelazne Ręce do współpracy. Każdy widział, ile musiała się natrudzić, by przekonać ich do sojuszu. Jednak, po wszystkich wojnach i rozmowach, Żelaźni przekonali się o jej sile. Wstawili się za nią na rokowaniach dyplomatycznych, co przesądziło o wyniku. Oni właśnie przekonali władzę Hodoru do podjęcia decyzji pozytywnej. Polityka – pomyślała chwilę – Przestałam wierzyć w jej moc szesnaście lat temu.
Król natomiast cały czas stał dumnie na swoim miejscu i nadal przyglądał się planszy w zamyśleniu. Jest niepewny – spostrzegła szybko Iola. Chciała się odezwać, lecz gdy otworzyła usta mężczyzna zaczął mówić.
- Myślisz, że to dobry pomysł atakować orków zamiast bronić się przed nimi?
- Nie mamy innego wyjścia – westchnęła – Orkowie mają znacznie większą przewagę w szturmie, lecz gdy przychodzi do obrony są beznadziejni. Poza tym za chwilę mamy jeszcze jedno spotkanie w sprawie pozbycia się szamanów.
Król rozwarł szeroko oczy ze zdziwienia. Wiedział, że mieli w obozie magów, ale żaden z nich nie potrafił wykryć orkowych szamanów. Ich magia leżała w innym wymiarze, więc nikt nie umiał jej zidentyfikować.
- Czyżby łaskawy Zakon kogoś nam przysłał?
- Nie byle kogo mój drogi – mimo woli wyszczerzyła zęby – samego hodorskiego Inkwizytora.
On też się uśmiechnął. Wiedział, z kim będą mieli do czynienia. Renik Lekkiego Uśmiechu, potężny człowiek, innymi słowy- radar na wszystko. W szczególności na magów. Ten sługa Zakonu miał niesamowitą zdolność wrażliwości na wszelką energię skupiającą się wokół niego, co oznaczało, że szamani będą dla niego łatwizną. Dla Inkwizytora nie było problemem zinfiltrowanie obozów nekromanckich, więc orkowy był bułką z masłem. Król i królowa nadal się uśmiechali, uśmiechali się tak samo, jak za niecałe dwieście lat uśmiechać się miały ich wykute w marmurze posągi.
Owszem, mieli powody do radości. Magia była niezrównaną mocą, wszyscy się jej bali. Renik za to mógł ją wyeliminować z pola bitwy bez większego problemu, co ograniczyłoby straty w ludziach i dało im wielką przewagę. Inna sprawa, że można było je tylko ograniczyć, nic więcej. Zarówno król jak i królowa zdawali sobie z tego sprawę. Władca chciał się odezwać, lecz przeszkodził mu szelest u wejścia do namiotu.
- Pozdrawiam króla i królową Telimer z dalekiego Hodoru – powiedział miły, ciepły głos. – Przybyłem tutaj z rozkazu Zakonu. Jestem do waszych usług.
- I my witamy na polu bitwy, Inkwizytorze – uprzejmie odezwał się król. – Mam nadzieję, że kiedyś miałeś okazję spotkać się twarzą w twarz z nieokrzesanymi orkami?
- Nie jeden raz, mój panie. Orkowie zbyt wiele razy plugawili te ziemie, bym ich nie spotkał – uśmiechnął się.– Proszę mi zaufać, że szamani nie wytworzą nawet iskierki. W międzyczasie Iola wstała i bacznie przyjrzała się człowiekowi. Nie nosił zbroi ani też broni. Wiedziała, że Inkwizytorzy walczą długimi mieczami, dokładniej pięcioma ostrzami. Zbroja raczej nie była u nich widywana, poza tym zadaniem wysłannika była infiltracja, do której to misji nie potrzebował tego rodzaju ochrony. Człowiek ten wyglądał całkiem przeciętnie. Nie za wysoki, budowa ciała podobna do zwykłego wieśniaka, twarz przyjemna i wcale niezdradzająca jego roli jako ostrza Zakonu.
Dopiero drugi raz w życiu widzę Inkwizytora, ale tamten też nie miał swych broni.
Nie wytrzymała i zapytała mężczyznę:
- Jesteś już gotowy do walki, Inkwizytorze? Niedługo wyruszamy… - splotła ręce na piersi. Mężczyzna obrócił się szybko w jej stronę ze zdziwieniem na twarzy.
- Czy ja jestem gotów do walki? – powtórzył pytanie jakby wydało mu się ono głupie. – Oczywiście, że tak. Me ostrza są zawsze w gotowości. Jak już mówiłem, proszę się nie obawiać. Szamani nie będą mieli okazji do rzucenia czaru.
- Ach… W takim razie rób, co do ciebie należy. Liczymy na ciebie.
Ukłonił się bez słowa i wyszedł z namiotu. Władcy spojrzeli po sobie ze zdziwieniem.
- Uważasz, że ten człowiek jest w stanie to zrobić? – zapytała królowa
- W tym momencie… - zawahał się.– Nie jestem niczego pewien. Pozostaje nam tylko modlitwa i nadzieja, że bogowie wiedzieli, kogo nam zesłać.
- Niech Karnif ma nas w swej opiece.
Ciężkozbrojny żołnierz zajrzał do namiotu. Jego postawa zdradzała zdenerwowanie przyszłymi wydarzeniami, lecz starał się tego nie okazywać. Dumnie wyprostowany zatrzymał się w wejściu. Musiał pokazać władcom, że on także rozumiał, co powinien robić na polu bitwy.
- Wszystkie oddziały są gotowe do walki – poinformował.– Dowódcy oczekują obecności Waszej Wysokości, by wyruszyć.
Zdążyli tylko spojrzeć sobie w oczy. To spojrzenie było jednoznaczne.
UWAŻAJ NA SIEBIE, MUSIMY DAĆ RADĘ.
Król podszedł do wojownika i złapał go za ramię z uśmiechem na ustach. Potrząsnął nim z lekka i z godnością zadarł głowę.
- Bądź dzielny, żołnierzu. Teraz nie mamy czasu na strach.

                                                                               *

Merik ze znudzeniem przyglądał się swojemu sztyletowi. Piękna broń. Z tego, co było mu wiadomo, był to wyrób elficki. Typowe zakrzywione ostrze i ozdobna klinga, w kształcie głowy gryfa. Uchwyt miał biały kolor z zakończonym dziobem gryfa ze złota. Dostał tę broń w prezencie od swojego przyjaciela, a zarazem ochroniarza Areva. Obracał broń w dłoniach, analizując każdy jej szczegół.

- Arevie, czy to prawda, że na terenach Telimeru można zobaczyć gryfy?

- Hmm… - Arev zamyślił się chwilę – Szczerze nie jestem pewien, mój drogi Meriku…

- Co to znaczy, że nie jesteś pewien? Mogą istnieć albo nie. Widziałeś kiedyś jakiegoś? – podniósł się na łóżku i spojrzał na przyjaciela z zaciekawieniem.

- Nie myśl sobie, że jestem jakimś weteranem wojen. Owszem znam parę sztuczek i widziałem wiele na świecie – ochroniarz przerwał na chwilę – ale gryfa nigdy niestety nie miałem okazji ujrzeć. Pewnie jest to widok równie piękny jak obraz wzlatującego smoka Amina.

- A smoka widziałeś? – oczy chłopaka błysnęły z podniecenia.

- I to nie jeden raz. Wspaniałe stworzenia- równie zachwycające, co niebezpieczne – Arev dotknął krótkiego miecza u swego boku.– Jednym zionięciem potrafią zmieść parę budynków z powierzchni ziemi. Ich ogień pali żywcem, w mgnieniu oka możesz zmienić się w popiół.

Merik spojrzał na niego z uniesioną brwią.

- Nie martw się i tak mnie nie zniechęcisz, przyjacielu – zaśmiał się wesoło, a żołnierz mu zawtórował. Po chwili jednak śmiechy ustały i zbrojny spoważniał.

- Jednak Meriku, uwierz mi. Wolałbyś spotkać gryfa niż smoka.

Młodzieniec także spoważniał. Nie odpowiedział na poradę, jeśli w ogóle można było tak to nazwać. Częstym zachowaniem u Areva było początkowe udawanie braku doświadczenia i niezbędnej wiedzy, by zaraz potem sypać mądrościami jak z rękawa. Bywało, że w takich momentach irytacja Merika sięgała granic, ale z drugiej strony zdawał sobie sprawę, jak niewiele może w tym wypadku zdziałać- taka była natura jego przyjaciela. Młody elf miewał manię przybierania tonu i wyrazu twarzy jakby rzeczywiście miał już na karku kilka setek wiosen. Znał odpowiedz na prawie każde pytanie Merika o świat zewnętrzny. Rzadko zdarzało się, żeby Arev czegoś nie doświadczył, a dokładniej zdarzyło się to tylko raz- nigdy nie odwiedził Nordii. Uważał, że Nordzi to mili i gościnni ludzie, lecz przerażało go zimno tego kraju.

Jeśli zważyć na fakt, że pochodził z Orivii, jednej z najcieplejszych ćwiartek Kreimilu, nie było to nic dziwnego. Od kiedy krasnoludy spowodowały wyciek lawy w tamtych rejonach, ich rdzenni elficcy mieszkańcy byli przystosowani jedynie do ciepłych klimatów. Arev i tak wyjątkowo dobrze się trzymał mimo tego, że Telimer nie należał do krain grzeszących nadmiernym ciepłem. Być może spowodowane to było tym, że po skończeniu swego treningu w bardzo młodym wieku, od razu został zaciągnięty do armii, w której pełnił funkcję królewskiego gwardzisty. Został oddany w ręce Telimerów, gdzie jego potencjał ujrzano niemalże natychmiastowo. Między innymi właśnie dlatego długouszny znajdował się teraz tutaj, w namiocie Księcia Merika Telimera. Zaprzyjaźnił się z chłopakiem i często rozmawiał z nim na różne tematy, lecz teraz było słychać tylko ciszę.

Po dłuższym milczeniu książę znów zaczął się nudzić. Dalej obracał sztylet w dłoni, lecz nie dawało mu to już takiej frajdy jak wcześniej, więc szybko z tego zrezygnował. Leżał na łóżku w zamyśleniu. Zawsze chciał wyjść na front i także walczyć u boku ojca. Przecież potrafił posługiwać się wieloma rodzajami broni. Miał też Areva, który zawsze strzegłby go przed wrogiem. Dlaczego więc nie mógł zawalczyć o swoją ojczyznę, tylko zmuszony był siedzieć w namiocie i trwać w bezczynności?

On także miał prawo do walki. Nigdy nie zaznał ciepła domowego. Od zawsze mieszkał w lesie, ewentualnie w jakimś porzuconym, rozpadającym się domu. Nienawidził tego życia, lecz zaadaptował się. Miał już piętnaście lat, co robiło z niego pełnoletniego człowieka w Telimerze, a więc, zgodnie z tamtejszym prawem, mógł stanąć do boju. Pragnął tego całym sercem.

- Arevie, pójdziemy chociażby zobaczyć?

- Meriku…- zaczął elf, jednak chłopak mu przerwał:

- Proszę cię, jestem już od dawna pełnoletni, mogę decydować o sobie.

- Owszem jesteś pełnoletni– Arev przybliżył się do chłopaka– ale nie zapominaj o tym, że jesteś też następcą tronu Zjednoczonej Krainy. Nie wolno mi dopuścić cię do sytuacji zagrożenia życia. Poza tym, dostałem dokładny rozkaz, że nie mogę nawet pozwolić ci wyjść z tego miejsca. Przykro mi, musisz jeszcze trochę potrenować i zmężnieć – pokrzepiająco poklepał chłopaka po ramieniu i usiadł z powrotem na swym krześle.

- Och, znalazł się żołnierz, który trzyma się rozkazów – wysyczał Merik. – Jakoś słyszałem, bardzo często, dodam, że na polu bitwy niespecjalnie chętnie słuchasz się rozkazów. Podobno jesteś sam sobie dowódcą.

- Zauważ, że jednak dostałem na to przyzwolenie – uśmiechnął się Arev.– Mogę sam sobie być dowódcą na polu bitwy. Dowiodłem to swymi czynami.

- Zazdroszczę ci, że miałeś takową okazje. Ja jej nie dostałem!

- Nie martw się – cierpliwie powtarzał te słowa już kolejny raz – masz jeszcze czas. Wierzę, że kiedyś nadejdzie twoja chwila. Merik syn Talanecha Telimera, nie może umrzeć bez zabłyśnięcia jakimś czynem – zaśmiał się wesoło, widząc, jak młodzieniec peszy się, a na jego policzki wstępują lekkie rumieńce.

- Wezmę sobie to, co mówisz do serca – westchnął Merik, po czym podniósł się ze swego posłania i spojrzał na włócznię wbitą w ziemie obok elfa.- A czy ta broń ma jakąś historie, przyjacielu? Nie wygląda… na przeciętną– spojrzał na nią krzywo– dziwne, że przez tyle czasu jej nie dostrzegłem.

Merik miał rację, włócznia nie wyglądała na przeciętną. Była troszeczkę za krótka i uchwyt zdawał się zbyt gruby. Jednak nie to najbardziej przykuwało wzrok. Włócznia posiadała dwa ostrza, była obosieczna. Do tego, ostrza były zbyt szerokie i zbyt długie w porównaniu z okazami innych wojowników. Można by było przeciąć nimi pradawne dęby w lesie druidów, których do tej pory nie złamała nawet największa nawałnica.

- Owszem ma swoją historię– Arev spojrzał na włócznię w namyśle– lecz nie jest ona moja, więc jej nie znam. Znalazłem tę broń przy zwłokach jakiegoś drela. Dziwna sprawa, bo tak małe stworzenie nie byłoby w stanie unieść tej broni, więc na pewno nie należała do niego. Wiem jednak, że na pewno od niej zginął. Przygarnąłem tę broń, w końcu kto by chciał zmarnować tak piękne dzieło?

Rzeczywiście, była piękna, ale na swój oryginalny sposób. Wypolerowane ostrza lśniły tajemniczo w blasku ognia płonącego na palenisku, krótki uchwyt owinięty ledwie zauważalnym wzorem przyciągał uwagę, wręcz fascynował. Merik nigdy nie walczył włócznią i właśnie teraz zaczął się zastanawiać, czy nie powinien spróbować. Może kiedyś też będzie miał sposobność dzierżyć coś tak niezwykłego.

- Arevie? – zagadnął niepewnie – skoro mamy teraz czas, może nauczyłbyś mnie walki włócznią? Jeszcze nigdy nie miałem okazji.

Wojownik uśmiechnął się radośnie do przyjaciela.

- Oczywiście mój drogi – wstał żwawo z krzesła – Taki duch mi się podoba. Ćwicz jak najwięcej, a będziesz najlepszy.

Rzucił mu pierwszą lepszą włócznię, którą dostrzegł na stojaku obok, po czym złapał swoją i ruszył do wyjścia. Chłopak stał i patrzył na broń w swoich rękach, ze zdziwieniem, ale i pewnym rodzajem ekscytacji.

Może kiedyś wyjdę z tą bronią na front, u boku mego ojca – pomyślał.

Elf obejrzał się w wejściu na księcia.

- Chodź chłopcze, nie ma na co czekać. Im więcej treningu, tym lepiej. Tak powtarzano w bractwie.

- Tak, tak, słyszałem, już o tym wiele razy – Merik uśmiechnął się i ruszył za swym strażnikiem.                                            

                                                                                                              *

            

Advertisement